Upadek istotności treści piosenek zaczął się chyba w momencie masowego tworzenia list zagranicznych przebojów, w tych przaśnych czasach, kiedy w szkołach królował jeszcze język rosyjski, przez co nauka języków obcych mocno kulała, chociaż społeczeństwo tęskniło za zachodnim światem.
Mieliśmy z niego dobrą muzykę, nieważne, że mało kto rozumiał treść anglojęzycznych tekstów.
Powoli niedostrzegalnie przekaz płynący z tekstów przestawał być istotny, liczył się rytm, energia, wpadająca w ucho melodia i popularność za granicą. Liczyła się tylko muzyka, było to też wyrazem oporu i protestu przeciw sytuacji w kraju, koncerty zagranicznych artystów i zespołów przyciągały tłumy.
Pozwalano na nie, na taki swoisty sposób upuszczania pary z gwizdka, co przynosiło niezły poziom kultury muzycznej w narodzie.
„Diskiem polo” były wtedy piosenki biesiadne, ludowe, śpiewane na weselach
i przy ogniskach, ale mimo to poezja śpiewana, studencka, aktorska, kabaretowe teksty zaangażowane, satyryczne utwory również były popularne.
Treść jeszcze się liczyła, chyba dlatego, że szkoła wymagała już w nauczaniu początkowym zapisania iluś tam zeszytów z samodzielnie układanymi zdaniami i rozwiązanymi zadaniami.
Nie było internetu i metody kopiuj- wklej. Młodzi musieli iść do biblioteki, coś poczytać i streścić, toteż z konieczności czytali ze zrozumieniem. I to nie tylko ci, którzy planowali iść do szkoły średniej typu maturalnego.
Egzaminy do szkoły średniej odbywały się w szkole średniej, po skończeniu ósmej klasy. Kto nie chciał się kształcić – dalej szedł do szkoły zawodowej – bez egzaminu, często było to tak: zawodówka – technikum- matura- studia lub ogólniak – matura – studia.
Posiadanie świadectwa dojrzałości to było wtedy niezłe, rzeczywiste wykształcenie (pomimo odpisywania matematyki na maturze), a gdy „trójkowi” wychowankowie z ówczesnej „komunistycznej” podstawówki wyjeżdżali do takiej Ameryki, to byli tam świetnie radzącymi sobie uczniami.
Fachowcy po zawodówkach zarabiali lepiej niż inteligencja, ta pracująca.
To było zabawne określenie: „inteligencja pracująca”, dawało bowiem do zrozumienia, że jest jeszcze inteligencja niepracująca… i pewnie była… te niebieskie ptaki, ci handlarze, cinkciarze, oni może nie pracowali na etatach, ale potem wielu z nich porobiło kariery w wolnej Polsce.
I gdzieś tam po cichu zrodził się pomysł, żeby zabrać społeczeństwu trochę tej inteligencji, bo coraz gorzej się nim rządziło. Inteligencja pracująca prowadziła społecznie akcje oświatowe (pokazując swoją dumną biedą, że nie warto być inteligencją pracującą), ta niepracująca rzucała władzy kłody pod nogi, a wzbogaceni chłoporobotnicy zaczęli nadawać ton w miastach.
By zaciemnić obraz wpuszczano więc coraz więcej zagranicznej twórczości muzycznej na polski spragniony rynek i… Niepostrzeżenie zaczęto pierwszą reformę w szkołach, powolutku, najpierw tylko w nauczaniu początkowym, gdzie zamiast zapisywanych w pocie czoła zeszytów wprowadzono ćwiczenia, czyli takie książeczki do uzupełniania.
Wszyscy się cieszyli; nauczyciele, bo mniej sprawdzania, rodzice, bo krócej siedzenia z dzieckiem przy odrabianiu zadania domowego ( tu wpisz 15, tam pszenica…), wydawcy podręczników, bo przy często zmienianej podstawie programowej kręcili niezłe lody.
Natomiast dzieci, wiadomo, były najbardziej zadowolone, gdyż miały więcej czasu na integrację towarzyską – na podwórkach -przy grach, zabawach i to -o zgrozo – bez komórek.
A reforma postępowała, w młodszych i starszych klasach podstawówki wprowadzano coraz więcej podręczników, książeczek ćwiczeń i zbiorów zadań, potem jeszcze przyszły gimnazja i tyle egzaminów, ze wszystkich prawie przedmiotów, że zasypanym tym całym bogactwem uczniom odechciewało się czegokolwiek uczyć.
Owszem były jednostki, chyba niedoceniani geniusze, co nadążali za wymaganiami, część się jeszcze szarpała próbując być w porządku i spełniać żądania szkoły i domu, ale większość olała kształcenie się w szkołach i poszła w długą… czyli oczywiście w rejony kultury masowej w anglojęzycznym, albo swojsko prostym, nie wymagającym zaangażowania umysłu brzmieniu i tak to powoli treść i przekaz tekstów kultury stawały się coraz mniej istotne.
Tym bardziej, że młodzi byli usprawiedliwieni z góry, zawodowe szkolnictwo rozwalono, krzyczano wszędzie, że każdy powinien mieć maturę, więc matematykę wyrzucono z matury na długie 25 lat, a skoro taka była linia władzy, że każdy powinien mieć świadectwo dojrzałości (pal licho umiejętności), to młodzież słusznie przyjęła, że to nie ich problem, niech szkoła i władza się tym martwią.
Młodzi zajęli się konsumowaniem rozwijającej się szybko techniki… Komputery, internet, laptopy, coraz nowsze modele komórek, kontakty wirtualne w mediach społecznościowych, odmóżdżone programy telewizyjne i wszędzie – wbrew pozorom – coraz mniej treści…
Jeszcze się odbywają spotkania w realu, w większości przy piwie, na koncertach – też przy piwie. Picie piwa to obowiązek narodowy jest, szeroko reklamowany w telewizji -przez pięknych panów i przecudne panie, przez celebrytów i aktorów.
Jak tu młodzi mają się nie dać temu uwieść – „pij, a będziesz taki jak my”- płynie przekaz niewerbalny… i piją i skaczą, jak im kto zagra i nie myślą.
Żart reklamowy : „Oszczędzaj wodę – pij piwo!” – już mnie nie śmieszy przy coraz wyższym poziomie wody w mózgach.
Na koncertach jest już w większości sama forma, oprawa sceniczna i muzyka (co z tego, że choćby i dobra), gdy treści, nawet jakby była, mało kto słucha, wyłapują pojedyncze słowa, i szaleją z zachwytu podsycanego piwem.
No cóż, powiadasz, że skoro można się zachwycać muzyką poważną, czy ariami operowymi bez znajomości języka, to o co ci chodzi? O to, że tego typu imprezy nadal nie muszą być wspomagane alkoholem?
Lecz czy także i nie dlatego właśnie takie kulturalne imprezy bezalkoholowe stają się coraz bardziej niszowe?
Piosenka z dobrym tekstem, poezja – ta śpiewana oraz ta do czytania – znikają z potrzeb duchowych społeczeństwa. Treść staje się mało ważna, liczy się ruch, hasło, forma, obraz z krótkim komunikatem, popularność, opłacalność… i piwo. Świat nie ma czasu na myślenie, na czytanie, słuchanie i na patrzenie ze zrozumieniem, toteż nie zauważa, że właśnie zaczyna się ERA KULTURY PIWNEJ – era zmierzchu cywilizacji ludzkiej, zmierzchu człowieczeństwa, gdzie człowiek (oszałamiany piwem i czym tam jeszcze) będzie służył technice, a nie technika człowiekowi.
A ta cała technika jest przecież tylko narzędziem, służącym do coraz łatwiejszego panowania nad masami ludzkimi, nad społeczeństwami, nad człowiekiem.
Jedyna nadzieja w tym, że jeśli technika nie wykończy ziemi i matki – natury, to po zmierzchu i nieuchronnej nocy musi nastąpić świt… Może zacznie się od tajnego nauczania, jak za okupacji…