Nie tak dawno temu żyliśmy w społeczeństwie wzajemnego pomagania sobie. Za czasów komuny było strasznie, siermiężnie i wrogowi najgorszemu takiego losy życzyć nie wypada. Z czystej choćby tylko przyzwoitości. Jednocześnie – w tych strasznych czasach – większość funkcjonowała w formule wzajemnego pomagania sobie. Na przykład wiadomość o tym, gdzie rzucili akurat papier toaletowy – roznosiła się migiem. Nie wspominając rarytasów w postaci info o mięsie bez kości – na kartki czy innych dobrach – równie trudno dostępnych.
Oczywiście, w społeczeństwie komunistycznym funkcjonowały wyśmienicie także pospolite pijawy i przyssawki, ale to nie one nadawały ton temu, jak się żyło. Nie pamiętam domu, do którego poszedłem z głupia frant, jako kolega szkolny, gdzie otwierająca drzwi matka kumpla czy koleżanki nie zapytała mnie czy nie zjem talerza zupy. Moja mama częstowała wszystkich zupą, która nie wiadomo dlaczego nazywała się „Miss Polonia” . Była na mleku, ale z warzywami i masełkiem. Moje koleżanki wpadały do niej -bez mojej wiedzy, ani specjalnego zaproszenia. Mama nakarmiła dziewczyny, obce w sumie osoby – tylko dlatego, że jej zdaniem nie powinny chodzić po mieście z pustym brzuchem. Przy okazji dowiedziała się o moich szkolnych wybrykach. Zresztą – o czym plotkowały – wiedzą tylko one. Ale dziewczyny nie siedziały z pustymi brzuszkami…
Straszne czasy minęły historycznie i dzięki temu ma co robić wiele szacownych instytucji. Ale jakoś żadna z nich nie odpowiada na nurtujące mnie pytanie o to dlaczego zmiana systemu wrednego na przyjazny ludziom – zaowocowała tak głębokimi, masowymi i niekorzystnymi zmianami w samych ludziach. Obrazowo rzecz ujmując – problem na tym polega, że zamknęliśmy się w sobie, we własnej skorupie, że obserwujemy co kto ma. A rzadko kiedy lub wcale myśli się o tym, kto czego potrzebuje.
W każdym razie nikt nikogo zupą, z głupia frant – nie częstuje. Dlaczego? Gdyż zupa kosztuje….
Ale nie w zupie tkwi sedno problemu. Jest trochę obok. Mianowicie – zaczęliśmy o innych myśleć inaczej. Głównie jako o tych, których można w coś wkręcić. Jako o tych, na których można „się wozić”. Robią to całe grupy społeczne, ale ten sam sposób myślenia pojawia się indywidualnie: w relacjach towarzyskich, rodzinnych, sąsiedzkich…
Finezja tego podejścia na tym polega, że planując własne przedsięwzięcia zastanawiamy się nad tym, w co – z naszego pomysłu- będziemy mogli wkręcić innych. Jak to zrobić, żeby to oni musieli wziąć na siebie część tego, co jest naszym obowiązkiem ? O to tez w tym chodzi, aby ci wkręcani nie mogli się wykręcić z naszego planu, gdyż im nie będzie wypadało… Ze względów towarzyskich, rodzinnych czy innych. Bliskość krwi, znajomości, zamieszkania …
Zamiast sypać przykładami, jak z rękawa – proponuję samodzielnie poszukać przykładów. Może we własnych pomysłach – w pierwszej kolejności? Po co? Ano z takim, cichym zamiarem, że uruchomimy proces na końcu którego pojawi się może to, co było już kiedyś: talerz zupy dla koleżanki z klasy, żeby nie latała z pustym żołądkiem po mieście…